Lepiej późno niż wcale. Poniżej moje wrażenia z występu Marillion na festiwalu Rock in Rio, 14.06.2010.
(Not) Afraid of (Spanish) Sunlight,
czyli
Marillion na Rock in Rio w Madrycie
Arganda del Rey,
14.06.2010
Równo miesiąc po urodzinowym koncercie H’a gnałem wliczonym w cenę biletu koncertowego autobusem w kierunku 33 kilometra od Madrytu, niedaleko miejscowości Arganda del Rey, gdzie w Ciudad del Rock – rockowym miasteczku, miał odbyć się ostatni już dzień festiwalu Rock in Rio. Gwiazdami poprzednich dni rozłożonego w czasie festiwalu byli m.in. Bon Jovi i Rage Against The Machine, ale też takie rockowe tuzy jak Rihanna czy Miley Cyrus. Czternastego czerwca na głównej scenie grała Metallica, co z jednej strony pozwalało mieć nadzieję na zajęcie dobrego miejsca pod Sunset Stage, na której nieśmiało anonsowany był Marillion, z drugiej budziło lekki niepokój o frekwencję, zwłaszcza że w tym samym czasie na głównej miał zagrać Motorhead.
Myślałem, że zakładając czarną koszulkę idealnie wtopię się w tłum młodzieży i osób nieco starszych, również posiadających odzież tego koloru. Gdy jednak zbliżyłem się nieco do licznego już gremium spragnionego dużej dawki muzyki, moja osoba, czy też raczej moja koszulka napotkała zaciekawione i zapewne nieco skonfundowane spojrzenia. Chyba jednak zespół Metallica nie posiada w swojej ofercie koszulek z nabazgranym na biało urodzinowym tortem.
Czekaliśmy wyjątkowo krótko nim otworzyły się bramy rockowego miasteczka i tłum zaczął tłumnie sunąć na wprost, czyli w kierunku sceny głównej. I tu znów wyszła moja tendencja do buntowania się gdyż wbrew większości udałem się na lewo, czyli tam gdzie według planu miała znajdować się scena Sunset. I znajdowała się. A pod nią… zero osób. Zero. Rozumiem, dopiero co otworzyli bramy, wszyscy idą pod scenę główną, tudzież na piwo, albo na razie zajmują się raczej ulepszaniem swoich papierosów (nie trzeba było posiadać swojej porcji trawki by nieźle sztachnąć się oparami unoszącymi się dosłownie wszędzie). Ale minęło pięć, dzieisięc, dwadzieścia minut i nic. Stwierdziłem więc że zamiast pod barierkę, skierować się raczej należy do cienia i poczekać na rozwój wydarzeń.
W końcu coś zaczęło się dziać, ludzi zaczęło przybywać, ale podejrzany był fakt, że ludzie ci mieli na sobie koszulki z napisami „Metallica” lub „Motorhead”. Czyżby dzielili oni także swą miłośc do innego zespołu na literkę M? Otóż nie. Prze Marillion bowiem miały wystąpić jeszcze dwa zespoły, które…
(Tutaj był opis występu tych zespołów, ale przecież miałem pisać o Marillion)
Około 20:25 techniczni zaczęli krzątać i uwijać się na scenie, by przygotować ją na występ gwiazdy. Gwoli ścisłości w tym momencie stałem już pod barierkę, dokładnie między H’em i Pete’em. To znaczy oni nie stali przed sceną i obok mnie, tylko na scenie, to znaczy mieli wkrótce stanąć, w takich miejscach, że gdyby ktoś spojrzał z perspektywy, to wyglądałoby tak, że stoję między nimi. Uf. O 20:45 koncert się rozpoczął. Steve R, Pete, Mark i Ian (zestaw letni – krótkie spodenki i czapeczka) weszli na scenę, a rozpędzający się Steve H właściwie na nią wbiegł. I zaczęli od nieco rozbudowanego wstępu do Cover My Eyes. A jak Cover My Eyes, to i Slainte Mhath (czy, według setlisty, Slange :)) w wersji połączonej, którą grali już w zeszłym roku. King to taki konccertowy pewniak, zaczyna się niewinnie, by podstępnie rozwijać się aż do genialnego finału (ten moment z podwójną stopą i talerzami!). A potem…wierzcie lub nie, rozstąpiły się chmury, które do tego momentu skrywały cudowne hiszpańskie słońce. Rozstąpiły, a słońce zaświeciło wprost na scenę, dając chyba najlepsze z możliwych oświetlenie do tego utworu. Afraid of Sunlight zabrzmiało fantastycznie. Potem otrzymaliśmy duet z Seasons End, czyli Uninvited Guest (bez kija, w ogóle zestaw koncertowy na festiwal był ograniczony co było widocznie zwłaszcza po statywie H’a i braku pianina w wiadomym miejscu) i Hooks in You. Nie zwolnili tempa dynamicznym This Town, które na szczęscię przeszło w The Rakes Progress, które na szczęście przeszło w 100 Nights (drugi po AoS mój ulubiony moment wieczoru). Na koniec jeszcze Neverland, i już dziękujemy, dobranoc. Zaraz, zaraz, tak krótko? Na szczęście rozpędzony H zostaje powstrzymany przez resztę zespołu i poinformowany o tym, że jeszcze mogą grać. No to Happiness is the Road przy pięknie zachodzącym słońcu i pomarańczowo-fioletowymi chmurami („Look at the sky…”). W końcu rozbudziła się publiczność, której ostatecznie trochę się pod Sunset zgromadziło (a na 10 minut przed rozpoczęciem nie wyglądało to za wesoło).
Od razu po wyszli pod scenę by podpisywać co tam ludzie mieli do podpisywania, robić zdjęcia i chwilę porozmawiać. Dbają o klienta fana.
Wizja udania się ostatnim (a właściwie pierwszym) autobusem do Vitorii wygrała z chęcią wykorzystania zakupionego biletu w pełni. Dźwięki z „Il buono, il brutto, il cattivo” usłyszałem wychodząc poza teren festiwalu.
Było drastycznie krótko, ale cóż, warto. Dla tego zespołu zawsze warto.